niedziela, 24 stycznia 2016

SZALE W SZALE ;)



Moją przygodę z szydełkowaniem z wełny zaczęłam w październiku zeszłego roku i szczerze mówiąc "wzięło mnie na dobre". Na warsztatach w pobliskiej galerii nauczyłam się wykonywać szal węzłem Salomona. Swoją drogą polecam Wam poszukać w swoich miastach takich miejsc, gdzie można nauczyć się za darmoszkę czegoś nowego - a jestem pewna, że takie miejsca są wszędzie gdyż trend na robótki ręczne wraca !! Można szukać w domach kultury, galeriach sztuki, w fundacjach, w szkołach, w kościołach a nawet w kawiarniach dedykowanych młodym mamom z pociechami. Na facebooku jest tego naprawdę pełno!
  Wracając do szala... pierwszy ukończyłam w niecałe 2 tygodnie a jak już wcześniej pisałam był to październik. Postanowiłam zatem "uzbroić' się w zapas włóczek i wykonać szale w prezencie na Święta Bożego Narodzenia. Miałam na to 2 miesiące i 6 sztuk do wykonania. Naprawdę bałam się, że nie zdążę ale poświęcałam na to codziennie od godzinki do dwóch - trzech, czasem może więcej. Jeden szal udało mi się zrobić w trzy dni ale "heklowałam" całą sobotę, całą niedzielę i pół poniedziałku :)
  Słowo häkeln pochodzi z języka niemieckiego i oznacza "szydełkowanie" ale tak się u nas przyjęło za sprawą cioci, iż tę czynność nazywamy właśnie heklowaniem ;)
  Wierzcie lub nie ale zakwasy miałam na palcach, poduszeczkach na dłoniach, nadgarstkach na ramionach a nawet na szyi ale było warto. Na tydzień przed Świętami ukończyłam ostatni szal.
 Planowałam już wtedy zrobić zdjęcia i stworzyć posta ale nie chciałam psuć niespodzianek obdarowywanym :) Teraz gdy prezenty już wręczone (a nawet już dawno wręczone) w końcu zabrałam się za przygotowanie tej fotorelacji.
  Próbowałam stworzyć poradnik krok po kroku jak wykonać taki szal, ale za pomocą zdjęć ciężko pokazać wszelkie niuanse, dlatego odsyłam Was na youtube:
 -  https://www.youtube.com/watch?v=E2uWIyNaO08
 -  https://www.youtube.com/watch?v=vjJWmlWqErw 
Oto dwa filmiki, które dobrze pokazują ten splot. Możecie też wyszukać sobie same szukając pod hasłami: węzeł Salomona - Salomon knot  lub pod inną nazwą węzeł kochanków - lovers knot.










 Jak widać tworzę dalej zaopatrzona w kolejne włóczki. (aha gdyby ktoś pytał włóczki kupuję na allegro - wybór jest ogromny. Nauczyłam się heklować na włóczce z domieszką moheru. Jest to nieco trudne dla początkujących bo nitka nie jest gładka i lubi się zaczepiać, za to końcowy efekt wart każdej frustracji) Mam zamiar nauczyć się też innych splotów, wypróbować innych włóczek i nauczyć się tworzyć inne produkty. Dla mnie to naprawdę niezła zabawa i przede wszystkim relaks.
  Jestem też w trakcie nauki robienia na drutach ale to materiał na osobnego posta. :)
Widzicie zatem, że mam pełne ręce roboty więc na dziś już kończę polecając wszystkim szydełkowanie i zachęcając gorąco do nauki nowych, przydatnych i fajnych umiejętności!

Basia


 
  


  

środa, 13 stycznia 2016

CZAS NA BAJKĘ...


  Była sobie kiedyś lalka z porcelany o imieniu Róża. Mieszkała w pięknym pokoju wraz z dwudziestoma czterema innymi porcelanowymi lalkami. Bardzo kochała swoją właścicielkę, ośmioletnią Klarę lecz tamta zwykle wolała bawić się innymi lalkami. Wszystko to dlatego, że nasza porcelanowa istotka ubrana była w sukienkę w zgniło zielonym kolorze. Klara dostała ją od siostry swej babki, na piąte urodziny. Ciotka nabyła tą lalkę na jakiejś wyprzedaży za przysłowiowe grosze. Zrobiła to nie dlatego, że była chciwa lecz dlatego, że była biedna. Jednak wiedząc, że wnuczka jej siostry bardzo lubi porcelanowe zabawki postanowiła kupić właśnie tą. Niestety dziewczynka mając do dyspozycji lalki w pięknych, kolorowych sukienkach, zdawała się nie zauważać stojącej na tym samym co inne lalki regale - Róży.
   A Róża, która miłość do swej właścicielki przejęła od starej ciotki, bardzo cierpiała kiedy Klara sięgała po nią tylko wtedy gdy w zabawie potrzebna jej była służąca lub żebraczka. Zabawka, choć wydaje się to nieprawdopodobne, cale dnie spędzała na myśleniu, co mogłaby zrobić by zaimponować swej właścicielce i sprawić by ta również ją pokochała. Myślała, myślała aż wymyśliła, że nauczy się chodzić. Nie było to łatwe zadanie. Tym bardziej, że z nauką musiała czekać aż zrobi się ciemno i wszyscy posną. Róża nie zrażała się tym jednak. Co noc ćwiczyła sumienne i wytrwale, dzielnie znosząc nie miłe komentarze na temat sińców pod jej oczami, które padały w dzień z ust jej towarzyszek,
   Pewnej nocy cierpienia i trud lalki, zostały  wynagrodzone. Oto zdarzył się cud i porcelanowa istota zrobiła trzy pierwsze kroki. Zachwycona tym, że udało jej się nauczyć chodzić, postanowiła ćwiczyć nowo nabytą umiejętność przez resztę nocy. Nad ranem gdy stwierdziła, iż jej umiejętności są wystarczające by ująć nimi Klarę wreszcie poszła spać.
   Poranek nadszedł szybko. Lalki korzystając z okazji, że ich właścicielka wyszła z pokoju na śniadanie, zaczęły szczebiotać i przekrzykiwać się. Te hałasy obudziły oczywiście Różę.

   - Jak ty wyglądasz? - spytała lala, spoglądająca na Różę z wyższej półki.
   - Daj spokój, przecież ona od początku zbyt piękna nie była. - powiedziała lalka siedząca obok naszej porcelanowej bohaterki.

    Róża zdawała się jednak nie słuchać swoich koleżanek, gdyż zza drzwi dobiegał dźwięk kroków Klary. Dziś przypadał dzień cotygodniowej przejażdżki, był czwartek a w czwartki ośmiolatka jeździła powozem ze swoim tatusiem, po ogromnym parku. Zawsze na te przejażdżki zabierała ze sobą którąś z lal. Dziewczynka nie mogła o tym wiedzieć, ale zawsze w czwartki, wszystkie jej lalki próbowały zrobić z sobą coś by wyglądać korzystniej niż pozostałe. Gładziły sukienki, poprawiały włosy... Niektóre nawet przygryzały sobie wargi i podszczypywały policzki by wyglądać ładniej.
     Tego dnia to właśnie Róża, pierwszy raz w życiu, miała wybrać się na wycieczkę. Nowa umiejętność miała sprawić, że już zawsze, tylko ona będzie się z Klarą wybierać na te przejażdżki. I gdy już była bliska osiągnięcia swego celu, gdy już wstawała to nagle okazało się, że jest tak zmęczona, iż nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Nie to było jednak najgorsze. Nie. Najgorsze było to, że Róża wstając, zachwiała się i spadła na podłogę. Zderzając się z podłogą czuła jak jej prawa noga się kruszy.
    W tym momencie do pokoju wszedł tata Klary.

    - Córeczko, jesteś już gotowa ? O - ta brzydka lala w końcu się potłukła? Liczyłem na to, iż wyrzucisz ją szybciej, ale ty masz takie dobre serduszko i postanowiłaś ją tak długo trzymać. Teraz już chyba jednak możemy ją wyrzucić?

    -Tak tatusiu. - to jedyne co dziewczynka miała do powiedzenia w związku z tym, że Róża właśnie potłukła sobie nogę.

   Biedna porcelanowa lalka została porzucona na stercie śmieci, zostawionej dla zbieraczy rupieci. Róża leżała tam i czuła, że nie tylko jej noga jest w kawałkach, ale również serduszko. Z żalu nad swym losem uroniła nawet kilka łez. Nagle usłyszała jakieś dziwne skrzypienie.To jeden ze zbieraczy podjechał właśnie jakimś dziwnym wózkiem i zabrał się za zbieranie całej tej sterty. Wzrok człowieka szybko padł na lalkę.

    - Zobacz Urszulko co dla ciebie znalazłem. - Okazało się, że z mężczyzną była jego siedmioletnia córka. Dziewczynka była chuda a w jej ogromnych oczach czaił się smutek. Jednak smutek zginął  na widok tej niekompletnej, odzianej w brzydką sukienczynę , zabawki.
     - Och tatusiu! Jaka piękna lalka! Naprawdę mogę ją sobie wziąć? Będę ją już zawsze ze sobą nosić!

    Jak nie trudno się domyśleć, Urszulka, jej tata a także mama i młodszy braciszek, byli biedną rodziną i często nie mieli pieniędzy nawet na jedzenie, więc o jakiejkolwiek zabawce dziewczynka nawet nie śmiała nigdy marzyć. Nic więc dziwnego, że szczerze pokochała Różę od pierwszego wejrzenia. Zresztą lalka równie szybko poczuła do tej wielkookiej chudzinki to samo. Od tej pory rzeczywiście były już zawsze razem. Róża zapomniała jak to jest być jedną z dwudziestu pięciu  a fakt, że jest dla kogoś tą jedyną sprawił, że była najszczęśliwszą porcelanową lalką na świecie. Kochaną za to że jest, a nie za to jaką ma sukienkę...

Dorota

   

środa, 6 stycznia 2016

CO DZIAŁO SIĘ W ŚWIĄTECZNE POPOŁUDNIE?


 Jak wiecie dziś mamy Święto Trzech Króli, wiem że sporo ludzi korzysta z tego wolnego dnia by się pobyczyć. Ja już nie lubię tak bardzo jak kiedyś leniuchowania, dlatego uznałam ten dzień za idealny na pieczenie ciasta i uwiecznianie go na zdjęciach. :P


 Dziś postanowiłam udoskonalić swoje ciasto "marchewkowe bez marchewki ale za to z gruszkami".

Wyciągnąwszy wnioski z przygody, przeżytej przed tygodniem, tym razem odsączyłam troszkę, owoce z soku. Odlałam około 5 łyżek stołowych wody jabłkowo - gruszkowej i w miseczce zostało mi około dwóch szklanek świeżo startych owoców. "Zabieg"  pomógł  - ciasto upiekło się w niecałą godzinę. Napisałabym,że to zasługa włączonego w połowie pieczenia termoobiegu jednak prawda jest taka, że poprzednio też włączyłam termoobieg po pół godzinie a mimo to trzęsłam się jak galareta ze strachu, iż wyciągnę zakalca.
Ja się trzęsłam - a ciasto razem ze mną... :)

A teraz mini fotorelacja z dzisiejszego popołudnia:




 Ostatnimi czasy, niczym Czerwony Kapturek biegam po domu z takim oto koszyczkiem ilekroć muszę coś przynieść z piwnicy. Tym razem przyniosłam w nim część składników do ciasta.

Bieganie z koszyczkiem to mi chyba w moim życiu po prostu pisane jest chyba, wiecie?
No bo tak: w zerówce, na pierwszy bal karnawałowy mama przebrała mnie za Czerwonego Kapturka. Pod koniec podstawówki w szkolnym przedstawieniu grałam Żółtego Kapturka. W drugiej klasie gimnazjum znów przyszło mi być Czerwonym Kapturkiem. W liceum zaś grałam Niebieskiego Kapturka.
Tylko koszyczek zawsze był brązowy... :)



 Ciasto świeżo wyciągnięte z piekarnika. Na zdjęciu nie widać, ale w tle już krążą moje dzieci. Myślą, że zaraz będą jeść. Niedoczekanie - muszą dwie godziny czekać aż ciasto przestygnie.





 Szczęście, że nie marudziły w tym czasie, bo były by to dwie godziny z życia wyjęte. Mądrzy byli ludzie, którzy wynaleźli: papier, kredki, klej, nożyczki itd. Nie mają pojęcia ile zawdzięcza im ludzkość... Chyba trochę za bardzo demonizuję te moje pociechy. :D
 Na zdjęciu wyżej widać prace dziewczynek, które wykonały dla swojego dziadka z okazji urodzin. Niżej Zosia rysuje sobie kartonowego potwora - ochroniarza. Postawiła go na parapecie i twierdzi, że teraz żaden inny potwór już jej nie będzie nękał - oby ! :)

 My doczekaliśmy się ciasta a ciasto doczekało się cieniutkiej warstewki cukru pudru. :)
Tylko jakiś jegomość twierdził, chyba za mocno mi się spiekło, ale chyba marudził tak tylko, żeby pomarudzić.

 Jeśli nie widzieliście poprzedniego posta a również chcielibyście upiec ciasto "marchewkowe bez marchewki, ale za to z gruszką" to zachęcam Was abyście się teraz troszkę cofnęli.

Dorota

poniedziałek, 4 stycznia 2016

CIASTO MARCHEWKOWE BEZ... MARCHEWKI -CZYLI JAKIE CIASTO WITAŁO ZE MNĄ ROK 2016.

Ledwo zaczęłam wpis a już muszę Was przeprosić:

Przepraszam za brak zdjęć przy tym poście.


Słabo się zaczyna. :P


Ja po prostu nie mam zwyczaju obfotografowywania tego co upiekę lub ugotuję, bo aparat chowam w szafie przed samą sobą  (jestem niezdarą). - co nie znaczy, że potem nie żałuję tego, iż nie uwieczniłam upichconej przez siebie rzeczy na zdjęciu...


Przejdźmy jednak do bohatera mojego wpisu - ciasta marchewkowego bez marchewki.


Przepis na ciasto marchewkowe był pierwszym wpisem Basi i pierwszym wpisem na blogu w ogóle.

(Zachęcam do jego lektury, po lekturze tego wpisu) :D

Tymczasem wrzucam tu sam przepis na marchewkowe (przekopiowany z wyżej wspomnianego wpisu):


1 szkl cukru (można dać mniej, ciasto na tym nie straci)
4 jaja
2 szkl mąki pszennej (można poeksperymentować z mąkami pełnoziarnistymi)
1 szkl oleju
2 szkl startej marchewki (można dodać starte jabłko, ciasto będzie bardziej wilgotne)
szczypta soli
2-3 łyżeczki cynamonu
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżeczki sody oczyszczonej
bakalie wg uznania (np. przebrane rodzynki, posiekane orzechy itp.)

Myślicie pewnie: "Skoro nie ma tam marchewki to na pewno po prostu dodała więcej jabłka"


Pudło.


Owszem, jabłko w tym cieście znajdziecie, ale marchewkę zastąpiłam czymś innym.

Tym czymś była... GRUSZKA.
A właściwie to dwie gruszki, duże gruszki.
Przygotujcie dwie gruszki i dwa jabłka.

Zacznijmy jednak od początku:


Gdy mamy już przygotowane (przebrane) rodzynki, czy inne "drobiazgi" i starte owoce (koniecznie na małych oczkach) to... to zostawiamy je z boku w miseczkach, zaraz się przydadzą.:D

Aaa... zapomniałabym - odlejcie trochę soku powstałego przy ścieraniu owoców.
Ja tego nie zrobiłam i potem do samego krojenia ciasta nie byłam całkowicie pewna czy się upiekło.

Bierzemy garnek (chyba, że przygotowujecie ciasto w misce, to wtedy może być miska). :)

Do garnka wbijamy całe jaja i wsypujemy szklankę cukru. Tu przyda nam się mikser.:)
Po uzyskaniu puszystej masy dodajemy powoli: mąkę, olej, starte owoce, cynamon, sodę, proszek do pieczenia i sól a na sam koniec nasze "drobiazgi" :) W między czasie oczywiście wszystko miksujemy.

Naszą masę wlewamy do wcześniej przygotowanej formy - ja smaruje tłuszczem okrągłą tortownicę i obsypuję ją kaszą manną lub bułką tartą.


Piekarnik musi być nagrzany do temperatury wynoszącej od 180 do 200 stopni i ciasto powinno się piec około godziny.

Jednak wiemy jak to jest z tymi piekarnikami i czasami pieczenia - dlatego polecam uzbroić się w metalowe lub drewniane szpikulce do szaszłyków celem sprawdzania czy jeszcze się "lepi".:)


Miłego pieczenia i smacznego!

Dorota